Przejdź do treści

ROMANTYCZNA NOSTALGIA CZY NOWOCZESNOŚĆ?

  • przez

Trzydzieści pięć lat historii Muzeum Regionalnego w Wągrowcu przechodzi do lamusa. Wspaniałej historii, ale nowe zawsze musi zastąpić stare… Dlaczego? Ano dlatego, że w Muzeum nastąpi długo wyczekiwany remont. Opiszę ostatnie chwile sal wystawienniczych. Sal, których za chwilę w takiej formie, jak dotychczas, już nie będzie. Wielu osobom, dla których Muzeum jest bliskie sercu łza w oku się zakręci… Opiszę “stare” Muzeum okiem nowicjusza, osoby, która dopiero je poznaje. Właściwie to nie zna do końca a tu już takie zmiany! Wplątuję w ten opis swoje osobiste odczucia, refleksje, fantazje i mam nadzieję, że trochę dobrego humoru. Zapraszam do lektury.

Zawsze chciałem być właścicielem prywatnego muzeum. Zbieram monety od dziecka, to już prawie czterdzieści lat, więc zbiór jest już całkiem spory. Od kilku dobrych lat zbieram też antyki i dzięki szczodrości rodziny, przyjaciół bliższych i dalszych, własnym wydatkom (żono daruj!) niemała i ciekawa kolekcja nader szybko zapełniła mój strych. Tak więc przyszłe eksponaty już mam, lecz, niestety najtrudniejsze zadanie, czyli zdobycie lokum, jeszcze przede mną. Najlepiej takie z duszą, historyczne, stare, owiane legendami, z zamieszkującym w nim jakimś “paskudnym” duchem. Oj, przydałby się jakiś XIX-wieczny dworek. Ach te marzenia, czy się spełnią? Może kiedyś… Na razie muszę poczekać, poznać muzealnictwo “od środka”, uczyć się historii i rozpoznawać antyki. Małymi kroczkami do przodu, a że nadarzyła się okazja – praca w pewnym muzeum – złożyłem dokumenty i tak oto zostałem pracownikiem Muzeum Regionalnego w Wągrowcu! Jednak marzenia się spełniają! Nie jest to zwykłe muzeum – jest magiczne, trochę tajemnicze, z niebywałą historią i co najważniejsze – znajduje się w starych, XVI-wiecznych murach! Ożywa ono w mej wyobraźni, jak w filmie “Noc w muzeum”, ale o tym za chwilę. Nie wszystkie budynki, w których mieszczą się muzea są historyczne. Te nowoczesne, zbudowane z betonu, stali i szkła, naszpikowane multimediami, aranżacją świetlną i innym “bajerami”, owszem przyciągają turystów, ale nigdy, przynajmniej za życia naszego i naszych potomków, nie będą miały duszy. Nie będą nigdy pachnieć eksponatami, które ukryto za kuloodpornymi szybami, w naszym Muzeum można je niemal dotknąć. Nie będą w nich nigdy, pod krokami zwiedzających, tajemniczo, może trochę strasznie, ale jakże intrygująco skrzypieć deski podłóg. O duchach już nie wspominając! Muzeum w Wągrowcu ma to wszystko, czego nigdy nie będą miały inne muzea!

Muzeum Regionalne w Wągrowcu znajduje się w XVI-wiecznych murach dawnej Opatówki, czyli domu opata, a nakazał go wybudować pierwszy polski opat Andrzej Dzierżanowski herbu Gozdawa – o nim Czytelnik może dowiedzieć się więcej z wydawanych przez Muzeum “Wągrowieckich Studiów Muzealnych”. W budynku, na przestrzeni wieków, mieścił się bank, restauracja i mieszkania. No to wchodzimy do środka…

W holu znajduje się kasa i sklepik z książkami i pamiątkami. Po uiszczeniu opłaty za bilet ( w niedzielę wstęp bezpłatny) zaczynamy zwiedzanie. Pierwsze trzy sale, znajdujące się w starszej części Muzeum poświęcone są wystawom czasowym, kiedy się tu pojawiłem, trwała właśnie wystawa o stroju pałuckim w I połowie XX w. Nigdy nie przepadałem za folklorem, interesowało mnie bardziej życie szlachty i mieszczan. Wynika to może z tego, że zawsze mieszkałem w dużym mieście, a może, dlatego, że moja praprababcia była księżniczką… Dzięki tej wystawie życie wiejskie, wierzenia, obrzędy i zwyczaje, przedmioty użytkowe i sposób ubierania otworzyły dla mnie swe magiczne wrota, przeniosły w tamten jakże interesujący świat. Zafascynowałem się folklorem pałuckim! Teraz już wiem, co to dyrdok, ryjok, czepiec, piekielnica itd. To oczywiście pałuckie nazwy części garderoby, ale by dowiedzieć się więcej Czytelnik koniecznie musi odwiedzić nasze Muzeum. W momencie, w którym piszę ten artykuł “czasówka” została już “zdjęta”, personel szykuje się do remontu i nikt nie wie, jaka będzie następna wystawa czasowa, ale zapewniam każda będzie szalenie interesująca!

Uwielbiam chodzić po salach, które oddzielone są od siebie grubymi na metr starymi ścianami. W największej z nich (tzw. izbie stołowej) zbierali się cystersi po to, by wybierać władze samorządowe, planować rozwój opactwa czy gościć możnych, znanych gości. Chadzając po tej sali w uszach słyszę chorały gregoriańskie, a oczy wyobraźni spotykają się z oczyma surowych, aczkolwiek życzliwych braci cysterskich. Do Opatówki zawitał w 1594 r. sam król Zygmunt III Waza ze swą ukochaną żoną Anną. Tak, więc często w myślach rozmawiam z parą królewską, a sam Zyga – bo już jesteśmy po bruderszafcie – “dziwuje się wielce i psioczy na to, co dziś w kraju naszym się wyprawia”… Nasz historyk odkrył, że para królewska, która spędziła w Opatówce noc, musiała się tu czuć wyśmienicie, ponieważ dziewięć miesięcy później urodził się ich syn Władysław IV.

Stoję już w małej salce i podziwiam prace Ignacego Boruckiego, wielkiego miłośnika Wągrowca i regionu. Ten płodny artysta malował obrazy olejne na płótnie, szkle, drewnie i kartonach. Tworzył grafiki za pomocą linorytów, drzeworytów i rzeźbił w drewnie, nie obce były mu także inne formy artystyczne. Jego prace są tak różnorodne, że już sam nie wiem, które mi się najbardziej podobają. Z Panem Ignacym też rozmawiam w myślach – właściwie to On mówi a ja słucham. Lubię jak opowiada mi o swych przygodach. Najbardziej w pamięci utkwiła mi historia z gwizdkiem. Przed wyruszeniem na wojnę dostał policyjny, metalowy gwizdek od swego ucznia, którego powiesił (nie ucznia tylko gwizdek) na szyi. Podczas walki Borucki poczuł przeraźliwy ból tuż przy żołądku. Był przerażony i przekonany, że już nadchodzi jego koniec, wiedział przecież, czym się kończą ciężkie rany brzucha. Sięgnął natychmiast pod koszulę, by zatamować krew i palcami wyczuł zgnieciony gwizdek, który osłabił impet uderzenia. Tak oto gwizdek, a może raczej uczeń Ignacego Boruckiego, uratował ludzkie życie.

Następnie przechodzę do niewiele większej sali, w której prezentowana jest wystawa archeologiczna. Za oszklonymi gablotami znajdują się znalezione w regionie urny popielnicowe z grobów ciałopalnych kultury łużyckiej (epoka brązu) i kultury pomorskiej (epoka żelaza). Patrząc na popiół i fragmenty ludzkich kości zastanawiam się, kim byli tamci ludzie, więc “odpalam” swą wybujałą wyobraźnię i dopowiadam sobie o ich życiu, zwyczajach, wierzeniach, miłościach, dramatach i radościach oraz trudach ówczesnego życia. W sali stoi manekin-cysters odziany w czarny habit. Zawsze ściągam jegomościowi kaptur z głowy, to takie zalecenie pracowników Muzeum, a czynność ta stosowana jest po to, by manekin nie straszył swym wyglądem dzieci. Rzeczywiście w kapturze założonym na głowę kukła wygląda groźnie. Nie wiem, czy to żart któregoś z dowcipnych kolegów z pracy, a może zwiedzających, ale kaptur po mojej “operacji” zawsze wraca na głowę mnicha. Ja jednak jestem przekonany, że to psoty naszego Zapałkiewicza, muzealnego ducha, o którym więcej opowiem później. Dodam też, że wyraz twarzy manekina jest przyjemny, dobrotliwy, ale zawsze, gdy wejdę do sali, jego obecność mnie wystraszy. Wtedy groźnie i z wyrzutem na niego spojrzę, ale widzę tylko kpiący a może tryumfujący uśmieszek… W sali znajduje się makieta grodu w Łeknie z jedną z pierwszych w Polsce murowanych świątyń – rotundą romańską. Makieta jest wspaniała a ja, jako dawny miłośnik małych żołnierzyków wyobrażam sobie jak zdobywam warownię podczas zabawy figurkami. Aż mnie kusi by przywieźć żołnierzyki do pracy, ale co na to Dyrekcja?

Wolno, ociągając się, z trudem, z niechęcią przemieszczam się do wąskiej i długiej sali poświęconej II wojnie światowej. Nie lubię tej wystawy (ponieważ nie rozumiem i nie znoszę wojen), ale wiem, że ta wystawa musi trwać, by przypominać kolejnym pokoleniom o tych zbrodniach, ludzkim cierpieniu, śmierci, nietolerancji i nienawiści… Wchodząc tu, aż chcę z całych sił zakryć dłońmi uszy, bo słyszę jęki, krzyki, nawoływania, prośby o litość, przekleństwa. Słyszę wybuchy bomb, przeraźliwy świst nurkujących messerschmittów, ogłuszający warkot czołgowych silników, ujadanie obozowych psów… Pragnę się już znaleźć w następnej sali, ale nogi unoszę z trudem, jakbym miał na stopach te „ciężkie” buty wartownicze z wystawy… Pomimo niechęci czytam cały tekst o wojnie w Wągrowcu umieszczony na tablicach wiszących na ścianach Opatówki, której założyciel nigdy nie sądził, że informacje o tak strasznych wydarzeniach będą znajdowały się w jego domu…

Cała wściekłość, żal, ból i wzruszenie mijają, gdy znajduję się już w kolejnej sali, mojej ulubionej, z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Tu już czeka na mnie największy kasiarz II Rzeczpospolitej Henryk Kwinto z “Vabanku” przygrywając mi na trąbce filmową melodię. W wyobraźni gra doskonała muzyka, a ja podziwiam, dzień w dzień, bez znużenia te same eksponaty. Obserwuję jak zwiedzający mali chłopcy z wypiekami na twarzy rozmawiają ze sobą, zawzięcie gestykulując, podczas oglądania gabloty z militariami. Uśmiecham się, bo będąc w ich wieku bawiłem się całymi dniami w Indian, piratów i zbójców, dlatego doskonale rozumiem ich chłopięcy zapał. Podchodzę do szafy z akcesoriami fryzjerskimi, patrzę na nie i widzę, że metody i narzędzia przeznaczone do ścinania i modelowania włosów nie zmieniły się do dziś. Zmienił się tylko rodzaj energii umożliwiającej ich działanie. Dawne lokówki i karbownice do włosów podgrzewano nad żywym ogniem. Fryzjer, który chciał się przekonać, czy urządzenie jest już gotowe do użycia, przykładał do niego starą gazetę – jeśli się nie zapaliła, mógł przystępować do swych fryzjerskich powinności. Oj, ileż to razy musiał się pomylić, a piękne panny z krzykiem, piskiem i łzami biegiem uciekały z zakładu ze zniszczonymi włosami… W gablocie znajduje się fotografia cechu fryzjersko-perukarskiego, na której pozują do zdjęcia wyłącznie mężczyźni. W przeciwieństwie do obecnych czasów, dawniej fryzjerstwo było domeną mężczyzn, a że “faceci” niezbyt dokładnie sprzątają to “główkują” i wymyślają różne patenty ułatwiające im pracę. Takim wynalazkiem jest nasz muzealny fotel fryzjerski, który ma specjalne siedzisko-zapadnię. Otóż, gdy klient, który “jakimś cudem przeżył golenie lub strzyżenie”, wstawał z fotela, fryzjer przekręcał specjalną klamkę z tyłu fotela, którego siedzisko ustawiało się pionowo zrzucając ścięte włosy na podłogę. Ponowny ruch klamką w drugą stronę i już golarz mógł krzyknąć: “Następny!” Takie to były początki fryzjerstwa w międzywojennej Polsce. Metody fryzjerskie bywały wtedy zabawne, ale mnie do łez rozbawił katalog fryzjersko-kosmetyczny “Fryzury nowoczesne” z ogłoszeniami i reklamami przeróżnych kosmetyków itp. Przytoczę tylko jedną reklamę: “DINOL – powodzenie w tańcu zapewnia płynny niezawodny środek od potu”. Nagle sala rozbrzmiewa skoczną melodią utworu “fantazyjnie” zatytułowanego “Rachciachciach” wykonanego przez Narodową Orkiestrę z Bierzanowa. A, to odezwał się stary gramofon przenośny, który sam się włączył? Ha! To na pewno duch Zapałkiewicza chce mnie znowu wystraszyć. W domu mam podobny aparat i zawsze, gdy odtwarzam na nim muzykę z płyt szelakowych, wzruszam się i przenoszę do tych przedwojennych wiosen i pikników nad rzeką. Widzę, jakby za mgłą, młodych ludzi cieszących się życiem, tańczących, pijących wino. Ech, to znowu ta moja nostalgia, a może na te wizje mają wpływ sceny z filmu “Kronika wypadków miłosnych”?

Najmniejsza salka w Muzeum poświęcona jest najsłynniejszej postaci Wągrowca, ks. Jakubowi Wujkowi. Życie i charaktery ludzkie zmieniają się wielce, czego przykładem była moja licealna niechęć do tego tłumacza Biblii. Dziś ciekawi mnie bardzo jego historia życia. W salce znajdują się Biblie z XVI, XVIII i XIX w. w języku łacińskim, hebrajskim, greckim i polskim. Najcenniejszą księgą jest oryginalne, pierwsze wydanie w przekładzie Jakuba Wujka na język polski z 1599 r. Sam autor nie doczekał wydania dzieła swojego życia, zmarł dwa lata wcześniej. Nawet nie mógł przypuszczać, że jego przetłumaczona Biblia będzie obowiązywać w kościele rzymskokatolickim do lat pięćdziesiątych XX w. Oczywiście księga jest zabezpieczona i umieszczona w specjalnej gablocie, ale ciekawa jest jej kopia, którą każdy zwiedzający może przekartować. Kiedyś dostałem w prezencie kartkę tytułową rozdziału postylli (rodzaj interpretacji kazań) Wujka z 1596 r. Ucieszyłem się ogromnie, że taki starodruk wzbogaci moją kolekcję. Niestety, potem dowiedziałem się, że niektóre antykwariaty skupują całe księgi, a następnie je tną na pojedyncze kartki, po to by osiągnąć większy zysk – ot, taka mała zbrodnia, ale legalna…

Ostatnia część Muzeum to tzw. “Chata rybaka”, składająca się z trzech izb. Powstała w Muzeum nieprzypadkowo, bowiem mnisi cysterscy, jako ludzie postu, posiadali w swych dobrach wiele zbiorników wodnych i rzek pełnych ryb, które jadali niemal na co dzień. Oczywiście mnisi nie łowili ryb – to zadanie należało do rybaków, którym w zamian pozwalano odławiać lub dzierżawić daną wodę. W izbie tej znajdują się sieci rybackie o różnych rozmiarach oczek, kołowrót wyciągający je z wody, osęki, podbieraki, kosze do przechowywania ryb, beczki itd.

Kolejnym powodem powstania “Chaty rybaka” jest wykorzystanie dwóch sal na pokazanie codziennego życia Pałuczan. Znajduje się tu sypialnia i kuchnia. W sypialni podziwiać można przedmioty regionalne – od tych codziennego użytku przez religijne, po artystyczne dzieła twórców ludowych. Ciekawe jest łóżko, nad którym dziwują się zwiedzający, że jest wyjątkowo krótkie. Wytłumaczyć to można tym, że dawniej ludzie byli niżsi niż obecnie. Wpływ na to miały trudne warunki życiowe, zła dieta oraz wojny. Niektórzy badacze twierdzą, że z tym wzrostem wśród Polaków wcale nie było tak źle, a łóżka wytwarzano specjalnie krótsze, ponieważ wierzono, że spanie w pozycji horyzontalnej ściąga śmierć. Spano, więc z nogami wyciągniętymi za łóżko, na boku lub w pozycji półsiedzącej. Dziś teoretycznie w Polsce panuje pokój i dobrobyt, dlatego możemy podziwiać wysokie, piękne i roześmiane dziewczyny oraz popisujących się przed nimi wysportowanych, prostych jak struna młodzieńców. Na uwagę zasługuje ciekawie rzeźbione stół oraz krzesła, kołyska niemowlęca i wózek, do którego nie polecam się pochylać, bo może nas wystraszyć lalka wyglądająca jak ta z przerażającego horroru “Laleczka Chucky”.

W kuchni znajdują się przedmioty, urządzenia i machiny, które wiernie służyły swym paniom – gospodyniom i kucharkom. Najbardziej podoba mi się centryfuga, czyli urządzenie do oddzielania śmietany od mleka skonstruowana w 1878 r. przez szwedzkiego inżyniera Gustawa de Laval, choć już Chińczycy w X w. znali działania fizyki i oddzielali poprzez ruch wirowy olej roślinny. Interesująca jest też gofrownica, która swą budową przypomina te dzisiejsze. Tyle tylko, że współczesne zasilane są prądem, a dawne kładło się na rozgrzany piec. Różni je też to, że nasze psują się już w czasie trwającej gwarancji, a te stare mogłyby mieć i stuletnią gwarancje a będą działać dalej. Sporą część kuchni zajmuje krosno, czyli warsztat tkacki. Podczas festynów odbywających się w Muzeum na pokazy tkania zapraszana jest pewna przesympatyczna pani, która ubolewa, że jest jedną z ostatnich osób umiejących tkać dawnymi metodami. Kolejne zajęcie może pójść w zapomnienie, a szkoda…

 

Siedzę czasami samotnie, zalękniony, w Muzeum, gdy nikogo tu nie ma, jest ponuro i ciemno, a wiatr hula za oknami, w szyby złowrogo uderzają wielkie krople deszczu, coś zatrzeszczy, coś zahuka, coś tam na końcu Muzeum zagada… Nagle! Zjawia się zjawa! To On – Zapałkiewicz! Nie widzę go, ale słyszę. Słyszę, jak pod jego nogami skrzypią deski, tak, że ucho truchleje. Idzie tu..! Oczywiście się go nie boję, chyba się polubiliśmy, a on mnie z nudów odwiedza, a może chce mi pokazać miejsce, w którym ukrył skarb? A ukrył na pewno. Za życia był miejskim kasjerem w Wągrowcu, zamożnym człowiekiem, lecz pewnego dnia z kasy zniknęła znacząca sumka i podejrzenie padło na Zapałkiewicza. Ówczesny właściciel budynku dzisiejszego Muzeum właśnie tutaj miał ukryć skarb. Czasem ukazuje się i wskazuje te “drogocenne” miejsce zwiedzającym. Do końca jednak nie wiadomo czy robi to, ponieważ nudzi się “śmiertelnie” i dla “draki” nabija się z ludzi, czy chce odkupić swe winy.

Tak z przymrużeniem oka, chyba już mogę powiedzieć, widzę dawne Muzeum. Opisałem tylko garstkę eksponatów – inne, znajdujące się jeszcze w magazynach, czekają z niecierpliwością na remont. To wtedy przyjdzie ich czas, czas blasku i podziwu. Tak jeszcze wygląda nasza placówka przed wielkim remontem. Czy nowoczesność zabije klimat dawnego Muzeum? Wydaje się, że nie, a ludzie, dla których dobro tego miejsca jest najważniejsze, umiejętnie połączą stare z nowym.

Daniel Sypniewski